Sunday, October 25, 2009

Polska trzeba będzie oddać 500 milionów złotych spółce J&S, założonej przez dwóch ukraińskich muzykantów

Polska trzeba będzie oddać 500 milionów złotych spółce J&S, założonej przez dwóch ukraińskich muzykantów


Polska trzeba będzie oddać 500 milionów złotych spółce J&S, założonej przez dwóch ukraińskich muzykantów.
"Myśląc Ojczyzna"
red. Stanisław Michalkiewicz (2009-10-21) Felieton

słuchaj
zapisz



Dobroduszne pokpiwanki
Szanowni Państwo!
Afery: hazardowa, stoczniowa i podsłuchowa rozwijają się według własnej dynamiki i już niedługo władze naszego państwa zaoferują nam widowisko telewizyjne w postaci komisji śledczej, gdzie będziemy mogli obejrzeć sobie popisy krętactwa w wykonaniu najwyższych dygnitarzy, pana premiera nie wyłączając. Ale bo też to jest jedna z niewielu rzeczy, które władze naszego państwa mogą zaoferować nam - obywatelom, jeśli oczywiście nie liczyć zdzierstwa podatkowego i marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Właśnie okazało się, że trzeba będzie oddać 500 milionów złotych spółce J&S, założonej przez dwóch ukraińskich muzykantów, która pośredniczy w sprzedaży ropy naftowej. Nie tylko 500 milionów, ale jeszcze 80 milionów odsetek. Tak orzekł niezawisły sąd, a ponieważ na tym świecie pełnym złości nigdy nic nie wiadomo - to nie wiadomo też, czy jacyś starsi i mądrzejsi nie poradzili niezawisłemu sądowi, by orzekł na korzyść ukraińskich muzykantów. Oczywiście w takie sprawy lepiej zbyt głęboko nie wnikać, bo skoro nasze państwo, które - jak mówi poeta - ma "i wojsko własne, własny skarb", a przecież nie może uwolnić się od pośrednictwa muzykantów, to cóż dopiero my, bezsilni obywatele?
Sprawa muzykantów jest jeszcze jedną poszlaką, pokazującą ile nasze demokratyczne państwo prawne naprawdę może. Oczywiście z jednej strony może bardzo dużo; może na przykład wszystkich podsłuchiwać telefonicznie i pokojowo, podglądać i prowokować, a nawet i obrabować, ale na tym chyba te możliwości się kończą. W innych bowiem sprawach, a zwłaszcza w dziedzinie nazywanej polityką międzynarodową, dygnitarze nasi mogą, jak się wydaje, groźnie kiwać palcem w bucie. Mogliśmy się o tym przekonać na własne oczy 1 września na Westerplatte w Gdańsku i wkrótce potem, 17 września, kiedy amerykański prezydent Obama otwartym tekstem oświadczył, ze w związku z wkroczeniem Stanów Zjednoczonych na nieubłaganą drogę poprawy stosunków z Rosją, Ameryka już żadnych dywersantów w Europie Środkowo-Wschodniej nie potrzebuje. Krótko mówiąc, cała "polityka jagiellońska" zawaliła nam się w jednej chwili. Ale tak to już jest, kiedy nie stoi się na własnych nogach i kiedy próbuje się prężyć cudze muskuły. W rezultacie pan prezydent Kaczyński z podwiniętym ogonem potruchtał w objęcia Naszej Pani Anieli i 10 października podpisał traktat lizboński, nie czekając nawet na sławne "ustawy kompetencyjne", których uchwalenie uzgodnił był w ubiegłym roku z premierem Tuskiem z Juracie i od których uzależniał ratyfikację.
Tymczasem jeszcze raz się okazało, ze pospiech jest wskazany tylko w dwóch przypadkach: przy biegunce i przy łapaniu pcheł. Przy ratyfikowaniu traktatów - już niekoniecznie. Dzisiaj bowiem odwiedził Warszawę wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, pan Józef Biden. Wszystko wskazuje na to, że pan Biden przywiózł nam środki znieczulające, których zadaniem jest ukojenie naszego bólu po zawodzie wywołanym uwiedzeniem i porzuceniem. Ale nawet wykonując tę prostą misję dyplomatyczną, pan wiceprezydent Biden nie omieszkał pokazać przez fakty konkludentne, jakie są prawdziwe priorytety obecnej administracji amerykańskiej w Polsce. Na ogół bowiem każdy zagraniczny gość rozpoczyna swoją, zwłaszcza kilkugodzinną wizytę, od rozmowy z najważniejszym tubylczym dygnitarzem, a dopiero potem odwiedza, albo nawet przyjmuje mniej ważnych. Otóż wiceprezydent Biden spotkał się najpierw z przedstawicielami społeczności żydowskiej w Polsce. To więcej wyjaśnia, niż mówi, bo potwierdza podejrzenia, iż obecna administracja USA traktuje Polskę już niemal wyłącznie jako skarbonkę żydowskich organizacji "przemysłu holokaustu". Niemal wyłącznie - bo poza tym również jako rezerwuar darmowych askarysów na różne egzotyczne wojny o pokój.
Oczywiście znając naszą próżność i pragnienie uznania ze strony świata, pan wiceprezydent Biden nie szczędzi nam komplementów, nawet graniczących z szyderstwem. Jestem pewien, że robi to nie ze złej woli, tylko raczej z przyzwyczajenia, niemniej jednak określenie Polski jako "strategicznego partnera" Stanów Zjednoczonych zakrawa na mimowolne szyderstwo. I to nie dlatego, by taka rzecz była teoretycznie niemożliwa z uwagi na dysproporcje między Ameryką i Polską. Izrael jest od Polski przecież jeszcze mniejszy, a niewątpliwie jest nie tylko strategicznym partnerem Stanów Zjednoczonych, ale nawet rodzajem strategicznego mentora! Ale strategiczne partnerstwo USA z Izraelem wyraża się w konkretach - a właściwie w najważniejszym konkrecie - mianowicie w dwustronnym sojuszu wojskowym. Tymczasem w przypadku Polski o tym nie ma w ogóle mowy, co oczywiście sprawia, że opowieści o strategicznym partnerstwie amerykańsko-polskim nabierają cech niezbyt taktownego komplementu.
Kolejnym rozmówcą wiceprezydenta Bidena był premier Donald Tusk, któremu amerykański gość pewnie zaoferował umieszczenie w Polsce ruchomych rakiet SM3, które są podobno "przyjazne środowisku" - oczywiście międzynarodowemu środowisku politycznemu. To enigmatyczne określenie może mieć oczywiście wiele znaczeń, ale w naszej sytuacji najważniejsze wydaje się jedno: że te rakiety są do przyjęcia przez Rosję. A skoro są do przyjęcia przez Rosję, to znaczy, że nie są dla niej niebezpieczne. Ale w takim razie czy są bezpieczne dla nas? Wygląda na to, że "przyjazne środowisku" ruchome rakiety są rodzajem nagrody pocieszenia za odstąpienie od planów rozmieszczenia w Polsce i Czechach sławnej tarczy antyrakietowej. Ta tarcza antyrakietowa od pewnego czasu też była rodzajem kwiatu paproci, ale przynajmniej miała jedną właściwość, ze na stałe znajdowała się na polskim terytorium i w razie czego trzeba by jej chyba bronić. Tymczasem ruchome wyrzutnie zawsze można ewakuować w inne miejsce, zatem obietnica pana wiceprezydenta Bidena sprawia wrażenie już zupełnie na wodzie pisanej.
I na koniec pan wiceprezydent Biden zostawił sobie spotkanie z panem prezydentem Lechem Kaczyńskim. Z nim pewnie poruszył kwestie strategiczne, o których zresztą wspominał wcześniej w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" - że USA popierają ukraińskie i gruzińskie aspiracje do NATO, ale to tamte państwa same musza o to zabiegać. W tych uprzejmych słowach potwierdził amerykańskie stanowisko wyrażone jeszcze w grudniu ubiegłego roku przez Kondolizę, że USA nie będą już forsowały obecności Gruzji i Ukrainy w NATO, a tylko "umacniały tam demokrację" - co w przełożeniu na język ludzki może oznaczać starania o odpowiednią pozycję swoich agentów w strukturach tamtejszych państw. Ponieważ jednak Niemcy, związane strategicznym partnerstwem z Rosją, ani myślą godzić się na przyjęcie Ukrainy i Gruzji do NATO, to widać wyraźnie, że dzisiejsza wizyta pana wiceprezydenta Józefa Bidena tylko potwierdza nieodwracalność katastrofy "polityki jagiellońskiej", a co więcej - potwierdza również, że Stany Zjednoczone - o czym podczas swojej wizyty w Berlinie wspominał kandydat Obama - przyjmują do aprobującej wiadomości przewodnią rolę Niemiec w Europie - ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Krótko mówiąc - ten cukierek na osłodę ma również posmak goryczy - ale tak to już jest, gdy się w porę nie wykorzysta okazji, jakie były kiedyś w zasięgu ręki.


Mówił Stanisław Michalkiewicz
Fikołki na lodowcu
Nasz Dziennik, 2009-10-23
"Cepeliada, cepeliada, w ogródeczku panna Mania, Chmurka się przejęzyczyła, jaja nie do wytrzymania!" - śpiewał Jacek Kleyff w schyłkowym okresie dekady Edwarda Gierka, kiedy w telewizji, na przekór nadciągającej katastrofie, królowała tzw. propaganda sukcesu. Inna rzecz, że okazała się ona bardzo skuteczna, bo mimo upływu 30 lat liczba nieutulonych w żalu sierot po Edwardzie Gierku nie tylko nie spada, ale nawet jakby rosła. Z tego właśnie - jak przypuszczam - powodu propaganda unijna pada u nas na tak podatny grunt; Bruksela da forsę i znowu wszystko będzie jak dawniej, to znaczy - czy się stoi, czy się leży... Z perspektywy tych 30 lat coraz trudniej zrozumieć, dlaczego właściwie w 1980 roku powstała "Solidarność" i po cośmy obalali komunizm ze Związkiem Sowieckim na czele. Dlaczego było tak źle, skoro przecież było tak dobrze, że dzisiejsze czasy na tle tamtych wypadają tak odrażająco? Inna rzecz, że wtedy wielu rzeczy nie można było mówić, bo cenzura i w ogóle, podczas gdy dzisiaj każdy plecie, co mu tylko ślina na język przyniesie, ale paradoksalnie może to być jeszcze jedna poszlaka, że "Ojciec Narodów" Józef Stalin mógł mieć rację, uważając, iż wolność tak naprawdę nie jest ludziom do niczego potrzebna. Nie tylko niepotrzebna, ale nawet szkodliwa, bo od jej nadmiaru niektórzy zaczynają głupieć. Nawiasem mówiąc, przewidział to również poeta, pisząc, że "wolność jest jakoby posiadanie fletu; jeśli weźmie go człowiek muzyki nieświadom, piersi straci i uszy zatruje sąsiadom". Jeśli nawet nie wszystkim, to niektórym na pewno.

Na szczęście nie wszystko stracone, bo wyrwana ze szponów "byłego neonazisty" państwowa telewizja, wspomagana stacjami komercyjnymi, znowu rusza do pełnienia tak zwanej misji, to znaczy - utrzymywania milionów dorosłych metrykalnie ludzi w stanie infantylizmu przy pomocy kreowania pogodnego obrazu rzeczywistości, w której, jeśli nawet wydarzy się coś niepokojącego, to tak czy owak musi zakończyć się wesołym oberkiem. Mundus vult decipi, ergo decipiatur (świat chce być oszukiwany, niechże więc będzie). Skwapliwie korzystają z tej okazji nasi mężowie stanu; pan premier Tusk chwyta się afery podsłuchowej, żeby nie tylko zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po aferze hazardowej i prywatyzacyjnej, które napędziły mu tyle strachu, ale i zaprezentować się w roli obrońcy swobód obywatelskich przed tajniakami, podobnie jak pan prezydent Kaczyński, któremu w kreowaniu wizerunku płomiennego obrońcy interesu narodowego trochę przeszkadzałoby wspomnienie o niedawnym podpisaniu traktatu lizbońskiego. Ale od czegóż fajerwerki i kierowanie uwagi opinii publicznej na plotki, które u nas - z powodu gwałtownie kurczących się możliwości działań rzeczywistych - w coraz większym stopniu zastępują autentyczną politykę?
Tymczasem medialne fajerwerki, chociaż efektowne i przyciągające uwagę gawiedzi, w polityce znaczą niewiele albo wręcz nic. Rozbłyskają i gasną bezpowrotnie, niczym zbawienne projekty naprawy Rzeczypospolitej, o jakich tyle nasłuchaliśmy się przy każdej kampanii wyborczej. Cóż zatem ma znaczenie? A znaczenie mają niedostrzegalne, geologiczne ruchy poważnych państw, na które mało kto zwraca uwagę. Są one podobne do ruchu lodowców, który w gruncie rzeczy trudno zauważyć. Taki lodowiec wprawdzie sprawia wrażenie nieruchomego, jednak się porusza. Bardzo powoli, centymetr po centymetrze, jednak w ten pełzający ruch milionów ton lodu zaangażowane są siły tak potężne, że to właśnie one wypiętrzają góry, żłobią doliny, moreny czołowe, boczne i denne, słowem - to one właśnie kształtują przyszłe krajobrazy, przyszłe oblicze ziemi. Tymczasem organizatorzy opinii publicznej w Polsce pragnęliby wszystkim wmówić, że ani lodowiec, ani jego ruch, którego właściwie wcale nie ma, nie są ważne, bo najważniejsze są fikołki, jakie na tym lodowcu wyprawia wesołe towarzystwo, spierające się w gruncie rzeczy już tylko o różnicę łajdactwa. I wielu ludzi nie tylko w to wierzy, ale nawet się w te spory emocjonalnie angażuje do tego stopnia, że gotowa jest służyć wesołemu towarzystwu za mięso armatnie. Tymczasem lodowiec na fikające na nim wesołe towarzystwo zupełnie nie zwraca uwagi; popychany potężną siłą, centymetr po centymetrze posuwa się ku swemu celowi. Jest blisko, coraz bliżej i bardziej spostrzegawczy zaczynają już odczuwać jego śmiertelny chłód.


Stanisław Michalkiewicz

No comments: